W ramach ostatniego spotkania Konferencji Episkopatu Polski miał swoje wystąpienie prof. Marian Zając (KUL). Mówił do biskupów na temat katechezy a tezą jego wystąpienia, podchwyconą w tytułach relacjonujących to wystąpienie było zdanie: „Naszym żywotnym zadaniem jest utrzymanie katechezy w strukturach szkoły”.
Szanując dokonania, wiedzę i opinię profesora mam jednak w tej kwestii wątpliwości.
Katecheza w szkole jest ważnym zadaniem. Zdecydowanie warto pracować nad jej wsparciem. Jednak nie nazwałbym tego zadania „żywotnym”.
Owa „żywotność” jest położona gdzie indziej. „Żyć albo umrzeć” Kościoła w Polsce to takie podejście do kwestii formacji dorosłych, gdzie uczymy ich samodzielności. Póki jeszcze jest w Polsce trochę księży to cała para powinna iść w kierunku przygotowania ludzi do sytuacji, gdy dostęp do księdza będzie utrudniony, gdyż ci nieliczni, którzy pozostaną prowadzić będą duszpasterstwo objazdowo sakramentalne – od kościoła do kościoła, od pogrzebu do ślubu.
Budowanie samodzielności dotykać będzie także katechizacji, która w naturalny sposób dokonywać się będzie w rodzinie. Trzeba jasno powiedzieć, że zapewne wiele rodzin będzie bezpowrotnie straconych, ale nadzieja pokładana w szkolnej katechezie jest złudna. Procesów sekularyzacji szkolna katecheza nie zatrzyma. Zostanie ona jako element kultury, co jest na pewno ważne, ale nasze kościoły nie mają być domami kultury, ale wspólnotami ludzi wierzących. Ci zaś bez żadnych problemów poradzą sobie z katechizacją swoich dzieci. I nikt nie zrobi tego lepiej.
Ta katechizacja domowa jest prostsza niż nam się wydaje. Wystarczy, by w rodzinie rozmawiano o Bogu, wspólnie się modlono, wspólnie czytano Pismo Święte i wspólnie przeżywano Mszę Świętą.
Wejście katechetów czy księży w tę katechizację może na pewno coś cennego dołożyć – pełny, integralny przekaz, czystość doktrynalną. Zauważmy jednak istotne niebezpieczeństwo, które polega na zdjęciu odpowiedzialności. Katecheta i ksiądz na pewno nie powie rodzicom, by przestali być odpowiedzialni, ale rodzice tak to mogą przeżyć: „skoro naszymi dziećmi zajmują się eksperci… to zrobią to lepiej”.
Nie zrobią tego lepiej, bo mimo, że posiadając większy zakres wiedzy, może lepsze kompetencje pedagogiczne i dydaktyczne, nie mają tego, co mają rodzice. Nie mają autorytetu.
Katecheta i ksiądz może czegoś nauczyć i to jest cenne, ale wartości i postawy może przekazać tylko ten, kto jest najbliżej dziecka, ktoś w kim dziecko widzi autorytet. Kimś takim są rodzice.
Trzeba zrozumieć zasadniczą kwestię, że WSZĘDZIE rodzice katechizują swoje dzieci. Jedyna różnica, że nie wszędzie jest to KATECHEZA JEZUSA. WSZĘDZIE bowiem rodzice mają zasadniczy wpływ na swoje dzieci. Nie zawsze ten wpływ jest dobry. Jednak myślenie, że szkolne godziny katechezy zneutralizują złe wpływy domu, odłożą jakąś dobrą wartość, jest naiwnością. Jest też marnowaniem środków i sił – poświęcamy się i trudzimy nad czymś co przynosi bardzo nędzny plon.
To powiedz mądralo co robić! Przynajmniej myśleć i proponować. Potem pomysły rewidować i doskonalić. Na pewno nie jechać uparcie po co prawda znanych torach, ale biegnących donikąd.
Dajmy każdemu to czego potrzebuje. Uznajmy, że wielu potrzebuje niewiele – Mszy Świętej od czasu do czasu a na pewno w święta, pogrzebu dziadków i rodziców, chrztu dzieci, własnego ślubu (czasem odłożonego, ale jednak jakoś finalizowanego). W tych potrzebach nie ma postulatów wobec kazań, z wyjątkiem tego, by były krótkie. Generalnie jest to konserwacja tego, do czego ludzie przywykli.
Uznajmy też, że wielu księży odnajdzie się w takiej pracy.
Są jednak (i nie będzie ich wcale mało) wierni, którzy potrzebują dużo więcej. Niech zatem mają możliwość dotarcia do miejsc i ośrodków, gdzie ich duchowe potrzeby będą zaspokojone. Nie muszą tego mieć za rogiem. Są zdeterminowani i nie pożałują czasu i benzyny, by pojechać w niedzielę 50 czy 60 kilometrów, by to znaleźć. Muszą jednak to mieć.
A tam niech się uczą dojrzałości w wierze i samodzielności. To ważne, bo sensacje ostatnich lat pokazały, że bezkrytyczne opieranie się na róznych „ojcach założycielach” miało opłakane skutki. Wiernych od dziecka trzeba uczyć, że ksiądz to spróchniała deska – nie opieraj sie na niej, bo się to źle skończy. Od dziecka trzeba ich uczyć samodzielności w wierze.
Nie pokładajcie ufności w książętach ani w człowieku, u którego nie ma wybawienia. (Ps 146,3)
To co obecnie faktycznie króluje, to średniawka – ani poziom, ani nędza. Średniawka wymuszona, bo wszystkich księży zapędzono do pewnego standardu – odprawić, powiedzieć, pospowiadać, udzielić komuni, zebrać tacę. Zwyczajnie się nie da wybić ponad pewną przeciętność.
A jeśli nawet się udaje, to po roku, czy trzech latach, wraz ze zmianą parafii wszystko się zmienia.
Tylko…
Mówimy czasem „przywiązany jak chłop do ziemi”. Nie oznacza to bynajmniej miłości do matki ziemi, ale feudalne przypisanie do wioski i pana.
Dzisiaj wierny przypisany jest do parafii. No i co z tego wynika? Czemu to niby służy?
A niech tam będzie nawet przypisany, ale zauważmy zawsze ostatni kanon Prawa Kanonicznego (zbawienie dusz … zawsze winno być w Kościele najwyższym prawem) i według niego interpretujmy wszystkie inne kanony.
Może tak, może inaczej.
Jednak nie wolno nam siedzieć spokojnie, gdy widać jak walczymy żarliwie o miejsce na równi pochyłej.
Za czasów zaborów mieliśmy prawdziwą edukację domową. Dziś edukacja domowa dotyczy promila „pomyleńców”. Reszta puszcza dzieciaki najchętniej jak najwcześniej do „żłoba, pszeczkola” i do roboty. Czas tzw. pandemii pokazał, jak trudno rodzicom spędzać wiele czasu z własnymi dziećmi.
Dzisiaj technologię mamy taką, że tradycyjna szkoła jest już zupełnie nie potrzebna. Niektórzy mówią, że do socjalizacji – ale co to za socjalizacja, gdzie 1KŚ to pojedynek na bardziej wypasione prezenty, gdzie ściąganie jest tolerowane i przez wielu chwalone. Kłamanie, oszukiwanie, poszukiwanie układów to wszystko uchodzi za pożyteczne cechy.
I znów trzeba przywołać JKM, który w ostatnim czasie żadnym autorytetem moralnym być nie może, ale mówione przez niego od wielu lat tezy się urzeczywistniają – bo lewicy chodzi o rozwalenie rodziny i w tym celu jak najszybciej zabierają od matki dziecko, by ta poszła do roboty, aby zarobić na … podatki (bo jej netto to podatek+składki męża, no ale przecież lewica powie, że nie pracując kobieta staje się niewolnicą… męźa). Nauczycielki, w większości kobiety, obsługują obce dzieci, podczas gdy ich dziećmi zajmują się … inne obce kobiety. Na guwernantki stać najlepiej sytuowane. Reszta, albo z babciami, albo po świetlicach.
A matka w pierwszych dziesięciu latach życia ma największy wpływ na wychowanie dziecka. Kiedy idzie ona do roboty – traci ten bliski kontakt z dzieckiem.
Księży będzie mniej, ale wiernych też będzie garstka. Obecnie masowa rezygnacja ze szkolnej katechezy jest w wielkich miastach na poziomie szkół średnich, co świadczy, że model zbiorowej 1KŚ jako wyścigu po najlepszy prezent niezbyt służy realizacji celu jakim jest zbawienie jak największej rzeszy dusz. Wspólnota Kościoła bardzo straciła w czasie tzw. epidemii. Wtedy wrażliwych bulwersowali kapłani odmawiający udzielenia Najświętszego Sakramentu do ust. Następował transfer do środowisk tradycyjnych, które notują ciągły rozwój, w odróżnieniu do „Kościoła posoborowego”. Choć samo odnoszenie się do soboru jest złudne, bo zapisy soboru nakazywały (nadal chyba obowiązują?) zachowanie łaciny w liturgii, żeby ludzie ją znali i powinno to być tak traktowane, że na jednej Mszy śpiewa się Agnus Dei, na następnej Baranku Boży, raz Gloria, raz chwała na wysokości , raz Pater Noster, raz Ojcze nasz itd. Tymczasem łacinę wyrugowano z liturgii. Mało który młody kapłan potrafii po łacinie odprawić nabożeństwo. Kwestia ustawienia ołtarza też chyba nie jest jedynie obowiązująca, bo na Jasnej Górze ciągle jest tyłem do ludzi. Komunia na klęcząco jest najbardiej higieniczna, a przemieszczanie się jednego kapłana zamiast dziesiątek wiernych bardziej sensowne, ale to też zależy od podejścia wielebnego. Dziwne jest, że środowiska tradycyjnie (niszowe, ale rozwojowe) zwalczane są strasznie, a jednocześnie biskupi z NIemiec i Belgii, którym raczej Duch Święty nie podpowiada w ich drodze synodalnej, są traktowani tak, jakby to była autokefalia, a nie władza absolutna w Rzymie. Niestety mamy kryzys przywództwa na każdym poziomie, także dotyczy on Kościoła.