KS. ZBIGNIEW PAWEŁ MACIEJEWSKI
Był 18 maja 2005 roku – urodziny zmarłego papieża. Baśka wracała wieczorem po skończonym nabożeństwie. Magia Jana Pawła II przyciągnęła sporo ludzi. Na zakończenie, jak pewnie w każdym kościele tego dnia, śpiewano Barkę. Baśkę irytowała ta kiczowata melodia, ale dzisiaj spojrzała na nią inaczej. Nie jak na papieski przebój wylansowany jednym słowem, podobnie jak wadowickie kremówki. Nie jak na piosenkę, której sama nauczyła się w swoich oazowych czasach od muzycznego – kleryka, w którym kochała się na zabój przez cały turnus i jeszcze trochę, i bez głębszej refleksji przyjmowała każdy repertuar, który na szkole śpiewu proponował.
Dzisiaj ta piosenka objawiła się jej jako streszczenie jej życia.
Mogła dziś odpocząć, położyć się wcześniej spać i wreszcie się wyspać. Przewalił się cały młyn prób do Pierwszej Komunii Świętej, okraszony rozmowami z rodzicami potem Uroczystość i biały tydzień. Chwila wytchnienia przed końcem roku.
Weszła do swego mieszkania. Umyła ręce, włączyła wodę na herbatę, zapaliła papierosa, włączyła Phila Collinsa, usiadła.
– Kryzys połowy wieku to ponoć domena mężczyzn. – pomyślała – Chyba przy łączeniu jaja i plemnika, którego ja jestem ostatecznym efektem musiało się coś schrzanić. Powinnam być chłopem. Jeśli brać pod uwagę ten kryzys, to chłopem jestem stuprocentowym. Kolejnym dowodem, że matka natura zagapiła się albo zamyśliła jest to, że zostałam katechetką.
Ostatnie zaciągnięcie, zgasiła papierosa i wrzuciła do kubeczka torebkę malinowej herbaty. Wyciągnęła następnie torebkę malinowej herbaty i wrzuciła melisę, zalała wrzątkiem. Wzięła kubek ze sobą, usiadła w fotelu, odstawiła meliskę na ławę.
– „Psychotropy i do przodu” Tak mawiają niektórzy katecheci. Nie jest źle. Mi wystarcza melisa. Choć nie jestem pewna, czy nie przydałby się jej jakiś psychiatra czy terapeuta. Kilka sesji i może nazwałabym swoje powołanie – urojeniami czasu dojrzewania…
Jak to było? „Pan kiedyś stanął nad brzegiem, szukał ludzi gotowych pójść za Nim. (…) O Panie, to Ty na mnie spojrzałeś, Twoje usta dziś wyrzekły me imię. Swoją barkę pozostawiam na brzegu, razem z Tobą nowy zacznę dziś łów.” Jakie to niemożliwie egzaltowane, ale przecież dokładnie tak to było, dokładnie tak. Tak to przeżywała – głos Jezusa, który ją konkretnie wzywał do pójścia za Nim. Pamięta to ogromne pragnienie, by dzielić się swoją wiarą, by uczyć dzieci o Jezusie. Pamięta dobrze swój entuzjazm nawróconej dziewczyny, biegającej ze spotkania na spotkanie, jeżdżącej na rekolekcje, chodzącej na pielgrzymki. Pamiętała swoje Pismo Święte, w którym prawie każdy wyraz był podkreślony a kartki lepiły się od brudu, bo nosiła je wszędzie i ciągle je miała w rękach.
Była pewna, że została powołana. Zostawiła swoją barkę, swój brzeg. Była dobra z biologii i chemii. Miała być lekarzem. Było to marzenie rodziców, ale i ona przyzwyczaiła się do tej myśli. Bardzo chciała pomagać ludziom a jako lekarz mogła to czynić bardzo konkretnie.
Gdy jednak uwierzyła w Boga wszystko przestało się liczyć. Medycyna odeszła na bok, nie ważne były też pretensje rodziców. Pan ją zawołał, po imieniu.
Dziś wszystko jakoś zbladło. Wierzy w Boga, modli się. Często jednak jest taka zmęczona… i taka zniechęcona, że nie sięga do swojej Biblii. Myśli wtedy, czy to, co było kiedyś nie było tym porywem serca egzaltowanej nastolatki.
Popiła łyk melisy, podeszła do okna, zasłoniła zasłony. Egzaltowana nastolatka? To dlaczego wtedy, gdy długo się nie modli i jeszcze dłużej nie idzie do spowiedzi, i nie czuje smaku przyjmowanej Komunii… tęskni… i pragnie… Jego… Boga…?
Został jej w pamięci strzęp kanonu z Taize: „W ciemności idziemy, w ciemności…tylko pragnienie jest światłem.”
Dokończyła melisę, zaniosła szklankę do kuchni, położyła w zlewie. Jutro umyje, dziś jej się nie chce.
Tyle jej koleżanek, i to dobrych w swoim fachu, rzuciło katechezę. Nie dziwi się i nie potępia. Rozumie, że można mieć dość. Sama zresztą zrobiła jedną i drugą podyplomówkę. Tak na wszelki wypadek – mieć się gdzie wycofać. Miała nawet okazję – etat informatyka w gimnazjum. Nie skorzystała, Czy żałuje? Czasem tak. Nie dalej jak wczoraj gdy usłyszała od wikarego, że mądrzy się a tak naprawdę jest zerem, które nie potrafi dzieci nauczyć pacierza.
Siadła przy komputerze otworzyła folder odebranej poczty. Kilka reklam, postów z list dyskusyjnych. Znowu nikt do niej nie napisał…
Baśka nuci sobie dalej: „Jestem ubogim człowiekiem…” Chyba nie, mam to mieszkanie. Ale kto ci je kupił? – pyta sama siebie. – No tak, rodzice. Nigdy by się tego sama nie dorobiła. Dawniej może było trochę lepiej. Miała kwalifikacje, mianowanie, sporo nadgodzin. Dzisiaj jej podstawówka dziwnie się skurczyła.. Został goły etat. Da się wyżyć. Ciekawe jak to robią dziewczyny, które mają na utrzymaniu bezrobotnego męża i dwójkę dzieci?
To, że został jej etat nie oznaczało wcale mniej pracy. Zostało w niej głupie poczucie obowiązku. Ciągle sobie coś wymyślała, zakładała, prowadziła. Jak to było? „Ty potrzebujesz mych dłoni, mego serca młodego zapałem.” Nie wiadomo jak Pan Bóg, ale wielu ludzi wiedziało, że Baśka nie lubi i nie umie odmawiać. Bezwstydnie to wykorzystywano. A niech tam… Robiła przecież to, co było dobre i co bardzo lubiła. Tylko dlaczego tak rzadko słyszała słowo „dziękuję”. Niby nie dlatego się pracuje, ale jakoś to boli.
„Potrzebujesz… mych kropli potu…” Nigdy nie żałowała potu, to nie był problem. Problemem jest coś innego. Poczucie przegranej. Poczucie, że jej katecheza to praca Syzyfa – ciężka i bezsensowna. Z tym pierwszym łatwo się pogodzić. To, co ma wartość musi kosztować. Trudno natomiast pogodzić się z poczuciem bezsensu.
Przypomniała sobie ostatnią uroczystość Pierwszej Komunii. Złożone raczki, wzruszające wierszyki, podziękowania i obietnice.
Za dwa tygodnie nic z tego nie zostanie. Dzieci, nie czekając nawet na koniec roku wezmą sobie kościelny urlop. Należy się przecież odpoczynek po komunijnej erupcji pobożności. I na nic się przyda jej gadanie, że nie ma wakacji od Pana Boga. Wrócą we wrześniu – niektóre. Tak wie – są chlubne wyjątki, ale te porażki straszliwie dołują…. I straszliwie ich dużo.
Niby już zdążyła przywyknąć do rozczarowań. Uczniowie, których miała na początku swej katechizacji są już przecież dorośli. Dawno pozakładali rodziny. Dzieci niektórych z nich uczy teraz. Niektórzy zdążyli się rozwieść, rozpić. Trzech jej byłych uczniów siedzi w więzieniu. Dużo rozczarowań, bardzo dużo… za dużo.
Siała na skałę, na drogę, między ciernie? Siała jak umiała – nie wzeszło. A jak wzeszło to uschło. Nawet jeśli nie uschło to wydało pusty kłos. Co do cholery źle robiłam? Sięgnęła po papierosa, ale w pudełku było już pusto. – Za dużo palę. – zgniotła pudełko, wyrzuciła do kubła na śmieci.
Pomyślała o Mirku. Uczyła go w siódmej i ósmej klasie. Potem, gdy był w liceum nie tracili kontaktu. Pamięta jak przyszedł się pożegnać idąc do seminarium. Miała takie poczucie, że rodzi się autentyczny ksiądz – prawy, uczciwy, mądry, bez cieniach pychy. Pamięta prymicję. Była taka szczęśliwa.
Wystarczyły trzy lata. Mirek bawi już dziecko – swoje i swojej opiekunki stażu. Nie miał tego wpisane w swój plan rozwoju zawodowego, ale tak wyszło. Nie potępia, ani jego, ani jej. Trudno tylko pozbyć się tej goryczy.
Była śpiąca. Trzeba zebrać siły, by posłać łóżko i wykąpać się. To nie takie proste – usiadła na chwilę.
Przypomniała sobie rozmowę sprzed paru dni na Gadu-Gadu. Ktoś przekonywał ją, że katecheci przypominają żołnierzy przegranej armii. Jeszcze walczą i walczyć będą do ostatniego naboju – mają honor, i nie wycofają się, ale na zwycięstwo już nie liczą. Ot taka Kampania Wrześniowa. Jak to było? „Ze spuszczoną głową powoli / idzie żołnierz z niemieckiej niewoli. / Dudnią drogi, ciągną obce wojska, / a nad nimi złota jesień polska. / Usiadł żołnierz pod brzozą u drogi, / opatruje obolałe nogi. / Jego pułk rozbili pod Rawą, / a on bił się, a on bił się krwawo, / szedł z bagnetem na czołgi żelazne, / ale przeszły, zdeptały na miazgę. / Pod Warszawą dał ostatni wystrzał, / potem szedł. Przez ruiny. Przez zgliszcza. / (…) Hej ty brzozo, hej ty brzozo-płaczko, smutno szumisz nad jego tułaczką, / opłakujesz i armię rozbitą / i złe losy, i Rzeczpospolitą… / Siedzi żołnierz ze spuszczoną głową, / zasłuchany w tę brzozową skargę, / bez broni, bez orła na czapce, / bezdomny na ziemi – matce.” Czyżby Broniewski dał Baśce kolejne streszczenie jej życia?
Ale wróćmy do Barki. Baśka pościeliła łóżko. Rozebrała się i weszła do łazienki. Bez pruderii spojrzała na swoje odbicie w lustrze. To chyba najtrudniejsza zwrotka: „Potrzebujesz mej samotności”. Dlaczego nie założyła rodziny? Była ładna, umiała się ubrać, łatwo nawiązywała kontakty. Dlaczego więc…? Nigdy nie myślała, że będzie żyć w celibacie, którego nigdy nie ślubowała. Połowa życia za nią a ona bez mężczyzny… bez dziecka. Pewnie już tak będzie. Czy z rodziną byłoby łatwiej czy trudniej? Niezależnie od teorii przychodzą dni (a zwłaszcza noce), gdy zwyczajnie trudno jest być samej.
– Ułożę zwrotkę o łzach i gryzieniu palców – pomyślała – I weszła pod prysznic jakby chciała strumieniem wody zmyć te trudne myśli. Nie szło tak łatwo.
Świadomie czy nieświadomie oddała swoje życie prywatne Bogu i Kościołowi. Nikt tego wprost nie żądał – tak wyszło. Kiedy miała niby umawiać się na randki, szeptać czułe słówka? Chociaż oddajmy sprawiedliwość. Były momenty, gdy znajdowała na to czas, ale w swoim popapraniu wiecznie lokowała swoje uczucia w żonatych facetach. Angażowała się i jeszcze szybciej dezerterowała. I nawet nie kwestia grzechu ją powstrzymywała, ale fakt, że… nie będzie mogła uczyć religii. Głupia. Wylazła spod prysznica i szorstkim ręcznikiem próbowała ciału przywrócić zachwianą ascezę. Ubrała się w rozwlekłą piżamę i poczłapała do łóżka. Usiadła na brzegu. Sięgnęła po Biblię, ale zaraz ją odłożyła. – Nie dam rady.
Wzięła różaniec, zgasiła lampkę, przykryła się. Wiedziała, że zaśnie przy pierwszej dziesiątce, ale zaczęła: „Wierzę w Boga Ojca wszechmogącego…”. Proszę cię o wiarę… nadzieję… miłość… „…błogosławiony owoc żywota twojego Jezus…” Odpłynęła w sen. Odpłynęła z Jezusem „razem łowić na morzach dusz ludzkich (…) prawdy siecią i słowem życia.” A może żegluje po całkiem innych oceanach? Być może. Nie zgadniesz tego. Ale usiądź cicho na brzegu jej łóżka i pogładź jej włosy – tam gdzie najwięcej siwych. Pomódl się, by odpoczęła – jutro ma na ósmą, sześć godzin i dyżur na korytarzu. Po południu przygotowywać będzie dekoracje do ołtarzy na Boże Ciało.
Znów nikt jej nie powie „dziękuję”.
Katecheza wraca do rodziny
ZOBACZ: https://funawi.pl/lp-parafialna-katecheza-dzieci-biblijna-formacja-dzieci/
Historie Baski czytałam jak swoją. Nie jestem katechetką ale zbliżam się do 50-tki I świadomie lub nie wybrałam życie z Bogiem. Poświęciłam się pracy, wspólnocie i też nie słyszałam słowa dziękuję. I też nie dla niego się angażuje ale …czasem zastanawiam się czy chciałabym inaczej przeżyć swoje życie. Może jedynie nieco mądrzej jednak nie żałuję że idę za Nim. I to ja dziękuję Mu że wciąż mnie wspiera i dodaję sił. Uczy też ostatnio uważnosci na samą siebie. Kochaj bliźniego swego jak siebie samego. Dziękuję Ci Baśka i wszystkim katechetóom i apłanom którzy byli świadectwem wiary dla mnie.
Mnie przy gnębił ten tekst tym bardziej że znam ludzi z podobnymi doświadczeniami.
Miałem lekcje z katechetką w gimnazjum, byłem też z nią na konkursie wiedzy o papieżu…Czasem może i wróciłbym się do tych czasów.
Oj ile takich oddanych Katechetek w życiu spotkałem… i Chwała im za ich oddanie.. mimo, że naprawdę tak rzadko ktokolwiek je docenia… Dobrze, że choć Bóg nierychliwy ale Sprawiedliwy…
Dziękuję wszystkim Katechetom i Katechetkom, z którymi przez lata dane mi było pracować
Z upływem lat ten tekst jest jeszcze bardziej prawdziwy. I frustracja większa
ile lat ma ten tekst?
po GG przypuszczam, że sporo, ale bardzo za niego dziękuję
Sporo.
Coś koło 2005 roku.